
#służba zdrowia






W każdym bądź razie jestem bardzo zadowolony z prędkości przyjazdu karetki...


-
-
-
-
-
-
-
- Jeszcze jedna osoba i wchodzę!
źródło: wymyślone w kolejce do lekarza.


Szpital przyjął Kamila, który uległ ciężkiemu wypadkowi i wprowadził go w śpiączkę. Jednak z działań służby zdrowia wynika, że nie wiadomo czy zależy im na dobru pacjenta czy chodzi tylko o jego organy. W poniedziałek chłopak ma zostać odłączony od aparatury podtrzymującej życie.
Kamil Wolański w środę uległ poważnemu wypadkowi samochodowemu. W czwartek 20 minut po północy został przyjęty w szpitalu im. T. Marciniaka we Wrocławiu. Według relacji przyjaciół poszkodowanego przyjmujący go pracownicy szpitala nie wykonali wszystkich potrzebnych badań i wprowadzili go w śpiączkę farmakologiczną.
Lekarze stwierdzili śmierć mózgu i została podpisana karta zgonu. Jednak według otrzymanych przez nas informacji, badania na Kamilu były prowadzone, gdy chłopakowi podano leki zwiotczające mięśnie – co nie powinno mieć miejsca. Dwa szpitalne dokumenty z 10 lipca przeczą sobie: jeden mówi, że Wolański otrzymał środki farmakologiczne, a drugi twierdzi inaczej.
Natychmiast rodzice otrzymali informację, że organy Kamila są potrzebne. Mama poszkodowanego skontaktowała się z innymi lekarzami i przedstawiła im sytuację. Stwierdzili, że istnieje szansa na wyciągnięcie z tego jej syna. Szpital T. Marciniaka jest jednak innego zdania.
Ponieważ było wiele podejrzeń – co do właściwego zachowania lekarzy – złożono odpowiednie dokumenty do prokuratury, jednak odmówiono ich przyjęcia. Dlatego w poniedziałek zostanie złożone zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa.
Pod szpitalem zjawili się policjanci, którzy usunęli znajomych okazujących wsparcie Kamilowi. Dodatkowo sprzed łóżka szpitalnego syna została usunięta matka Wolańskiego, co na pewno nie jest standardowym działaniem.
Czy Szpitalowi T. Marciniaka chodzi tylko o organy pacjenta?
Znajomi Kamila na Facebooku utworzyli fanpage, na którym okazują wsparcie oraz informują na bieżąco o sytuacji: Wybudzimy – Kamila. W poniedziałek o godz. 12 odbędzie się protest przed wrocławskim szpitalem przy ulicy Traugutta 116 przeciwko odłączeniu Wolańskiego od aparatury podtrzymującej życie. Rodzina i przyjaciele Kamila proszą o wsparcie!
Facebook- wybudzamy Kamila
źródło

Pantera.

Na wstępie zaznaczę, że historia nie jest koloryzowana. Nie musi, sama się opowiada.
Byłem niedawno zmuszony udać się na ostry dyżur. Jadę więc do najbliższego szpitala, czyli cholernie daleko. Podchodzę do maleńkich, ciemnych drzwiczek z dyskretnym napisem "sor", wyklejonym ciemnymi literami tak, by nikt przypadkiem nie zauważył.
Wchodzę do środka.
Spodziewam się tłumu gorączkujących dzieci, ludzi z gwoździami w głowach, emerytek z katarem. Ale nie. Okazuje się, że tylko ja odnalazłem małe drzwiczki. Nie ma nikogo. W życiu nie widziałem tak pustego miejsca. Co więcej szpital jest w trakcie remontu, który ewidentnie ciągnie się już szósty rok.
Niżej załączam zdjęcie.

Korytarzem idę mniej więcej trzy godziny. Idę, a raczej zap🤬lam spocony, bo co chwilę słyszę za sobą jakieś szmery, ale nikogo nie widzę. Wreszcie jest. Recepcja i pielęgniarka na recepcji.
Nie wiem, czy żyje, bo teoretycznie patrzy na mnie, ale nie rusza się i nie odpowiada na "dzień dobry".
Po rejestracji całkiem szybka akcja: tylko godzina czekania i diagnoza. Wiemy co panu jest, ale proszę sobie pojechać na drugi koniec miasta.
Jadę. Taksówką, bo zaraz zwymiotuję z bólu.
Taksówkarz coś cholernie rozmowny jak na piątą rano, a warto zaznaczyć, że moja przypadłość zaatakowała aparat mowy. Także on się obraża, bo mu nie odpowiadam, a ja nie mogę mu powiedzieć, żeby się nie obrażał.
Dowozi mnie do drugiego szpitala. Wchodzę. Tu, sprytnie pomyślane, rejestracja zaraz za drzwiami. Ale w okienku nikogo, nawet martwej pielęgniarki. Za to kilku pacjentów.
Grubawa kobieta kaszle techniką moździerzową (po łuku w górę), za amunicję obierając żółtawe gluty przeciwpiechotne. Jakiś koleś siedzi na drugim końcu poczekalni i patrzy na swoją dłoń, która jest trzy razy większa niż druga.
Pielęgniarki znajduję w pokoiku zwierzeń. Uroczo pieprzą o tym, który lekarz jest najprzystojniejszy. Rejestruję się. No i słodko, tylko trzy godziny czekania. Łażę po poczekalni w kółko.
Ochroniarz pyta mnie grzecznie, czy mogę łaskawie usiąść na dupie. Tłumaczę mu, że "ne hohę, ho hak hohę do mnniiii bohy" (nie mogę, bo jak chodzę to mniej boli). Ochroniarz odpuszcza, ale po chwili wyłania się zza rogu człowiek bez nóg, za to na wózku inwalidzkim, który jeździ moim śladem i mówi mi, żebym zawiązał sznurówkę, bo się wywalę. Nie mam siły nawet na niego patrzeć. Boli mnie tak, że zaraz się zesram.
Jest szósta rano. Pojawiają się sprzątacze. Andrzej i Czesio. Andrzej jest grubym karłem, który ledwo dosięga do maszyny, którą poleruje podłogę. Czesio chodzi za nim z mopem i poprawia to, czego Andrzej niedopolerował.
Otwierają się drzwi do "sali dekontaminacyjnej", która okazuje się więzieniem dla bejów-zombie. Pielęgniarka delikatnym głosikiem każe im wyp🤬alać, więc oddział nieumarłych żuli ewakuuje się, oczywiście idąc do mnie po szluga i się poprzytulać.
Mam dosyć.
To cholernie boli, ale chyba wolę cierpieć w domu, niż dać się zjeść. A jednak nadchodzi ten moment. Słyszę swoje nazwisko (oczywiście z dwoma błędami). Biegnę.
W "gabinecie" stoi on. Ma zakrwawiony fartuch i zardzewiałą czołówkę, którą świeci mi w twarz. Już wiem, że tylko ja dzielę go od powrotu do domu (on mnie właściwie też) i że jego największą ambicją jest zadanie mi cierpienia.
Siadam.
Rozglądam się po odchodzącym linoleum, po rdzawych zaciekach na ścianach i zastanawiam się, jaki sens ma sterylizacja tych wszystkich narzędzi.
Właśnie, narzędzia. Lekarz pcha mi do ryja nożyczki wielkości mojej ręki i rozcina pół języka. Bryzgam mu po gabinecie krwią, jakbym wpadł twarzą na minę-pułapkę. Wtedy on oznajmia, że jestem wyleczony.
Jest ósma rano. Stoję na parkingu szpitala i pluję dookoła siebie krwią. Wszystkie chore emerytki patrzą na mnie i wiedzą, że nie mam Boga w sercu.
Pisząc to jestem już zdrowy. Dziękuję panie doktorze, pomogło.

Jeden z żartów na głównej przypomniał mi dość absurdalną sytuację z mojego życia, a że jutro mam egzamin ze średnio zajmującego przedmiotu to w sumie czemu nie zrobić sobie przerwy od nauki i nie opisać.
W wieku 17 lat, jakoś czerwcem, zdarzyło mi się zachorować. Ogólne osłabienie, problemy żołądkowe, omdlenia i najgorsze bóle głowy w życiu. No nic, dopóki nie zdarzyło się że nie miałam siły wrócić ze szkoły do domu i robiłam przerwy co kilkadziesiąt metrów zwalałam wszystko na migreny wywołane stresem i przemęczeniem (koniec semestru).
1. Wizyta u lekarza rodzinnego. Diagnoza: zmęczenie, odpocząć, jeść cukierki z meliską i będzie dobrze.
Powrót do domu. No nie jest dobrze. Przypomina mi się, że jakiś czas temu rozbił się w moim pokoju termometr.
2. Druga wizyta u lekarza rodzinnego, panika lekarki że może być poważnie, skierowanie do szpitala w trybie natychmiastowym.
3. Szpital. Pierwsze spotkanie z lekarzem mnie prowadzącym, on twierdzi że jeśli tej rtęci nie paliłam to na pewno mi nie zaszkodziła. Mam zostać mimo to w szpitalu.
4. Szpital. Spotkanie z panią neurolog, ona twierdzi że jednak mogłam się zatruć rtęcią. Z powodu bólu głowy mówi, że za jakiś czas zrobimy EEG. Nie doczekałam się przez cały mój pobyt tego badania, mniejsza.
5. Szpital. Leżę na dziecięcym, jestem najstarsza wśród maluchów, ból głowy rozwala mi czaszkę szczególnie o stałych porach, jak dzieci trzeba obudzić na jedzenie. Płaczą chórkiem, później krzyki bo bawią się i biegają. Trudno, wytrzymam. Bez żadnych badań zaczynają leczyć mnie na zatoki i podają coś przeciwbólowego.
6. Po kilku dniach lekarz zlecił badanie moczu, wychodzi nieodpowiednio (białko w moczu i coś tam wskazujące na stan zapalny). No i się zdziwili, bo skoro zatoki chore to jak to układ moczowy nie taki


7. Powtórzone badanie, znowu ten sam wynik. Znowu zostałam posądzona o bycie brudasem, bo białko w moczu nie pasuje do diagnozy "chore zatoki". Następnego dnia powtórzyć.
8. Badanie po raz trzeci wykonane, tym razem zostało przyjęte do wiadomości, że to nie z moją higieną coś nie tak. Zostaję skierowana na badanie zatok (o kurde, a może jednak zdrowe

9. Zatoki oczywiście czyściutkie, moje leczenie zostaje przerwane. Lekarze mają mnie w dupie bo nie wiedzą co mi jest, dostaję wypis ze szpitala i nakaz, żeby wrócić z dokumentacją medyczną po ukończeniu leczenia nerek. Wychodzę ze szpitala tak samo chora jak przyszłam.
Paranoja.


Mam pacjentkę do zdjęcia rentgenowskiego lewej dolnej siódemki.
Zazwyczaj mówię na czym będzie polegało badanie ale że miałem już zamykać pracownię nie chciałem tracić czasu wiec podchodzę z uzbrojonym "trzymadełkiem" do filmu stomatologicznego o:

(J -ja , L- laska)
J: szeroko proszę i broda trochę do góry
L wykonuje polecenie ale widać, że coraz bardziej przeszkadza jej spontaniczny uśmiech.
J: nakręcony jej uśmiechem mówię - proszę teraz zagryść. Czy pani tak wytrzyma przez chwilę?
L: parska śmiechem , wyciąga trzymadełko z ust i ryje się na cały gabinet.
J: śmieję się zainfekowany jej śmiechem choć nie wiem z czego. Więc gadam - może pani powiedzieć co w tym takiego śmiesznego bo tez bym się pośmiał?
L: cały czas rechotając - bo ja myślałam że zdjęcie to będzie pstryk-pstryk i po wszystkim, nie spodziewałam się że jakiś facet będzie mi pchał sprzęt do gęby.
